Michał Slezkin

Nic mi się nie śniło

prace   /   teksty   /   bio  /   wernisaż

To nie był sen

„Slezkin poprzez swoją sztukę wyraża niepowtarzalny sposób doświadczania wszechświata.” Ja tego nie powiedziałem. Znalazłem ten passus w sieci*. Pochodzi z tekstu na temat wystawy, którą Michał Slezkin przed laty (2007) zrobił pod tytułem „Jeden” w BWA w Zielonej Górze. Do czasu, kiedy musiałem oddać niniejszy tekst, nie udało mi się ustalić autorstwa tamtego; może chodzi o notę towarzyszącą wówczas wystawie? To się jeszcze wyjaśni. Tymczasem, ktokolwiek wtedy pisał, jestem mu/jej wdzięczny za wyartykułowanie myśli, których ubieranie w słowa byłoby dla mnie niezręczne. 
„Opisanie twórczości Slezkina wydaje się być dla krytyków często kłopotliwe.” – pisze nieznana/y mi na razie autorka/autor. I daje świadectwo tej kłopotliwości. Ogłasza na przykład, że „(Slezkin) wykorzystuje najpowszechniejszy, a jednocześnie niezrozumiały mechanizm ludzki – to, że niematerialne bodźce (muzyka, uczucia, przeżycia, postrzeżenia) wywołują w nas organiczną, chemiczną reakcję ciała. Jego prace są dziennikiem tych obserwacji. Wyłania się z nich koncepcja człowieka jako mikrokosmosu – skończonego w sobie, lecz niepoznanego- starającego się w każdym momencie utrzymać dynamiczną równowagę z makrokosmosem.” Albo w innym miejscu, że „etapem wstępnym” do tego rodzaju twórczości jaką uprawia Slezkin jest „wyczyszczenie siebie z indywidualnego postrzegania i zjednoczenie z uniwersalną energią duchową. Ta łączność wynika z organicznego rezonansu powstającego w trakcie wyciszenia i kontemplacji. Źródłem tej sztuki jest wewnętrzny wymiar Życia.”
„Wyrażanie niepowtarzalnego doświadczenia wszechświata”? „Koncepcja człowieka jako mikrokosmosu”? „Zjednoczenie z uniwersalną energią duchową”? „Wewnętrzny wymiar Życia”? Przez duże „Ż”?? Właśnie do takich wypowiedzi popychają krytyków artyści, których twórczość jest kłopotliwa w opisywaniu. Te wszystkie subtelne sprawy, dotyczące wymiarów życia wewnętrznego i relacji tej wewnętrzności do zewnętrzności postrzeganego świata… Zdecydowanie łatwiej się o tych sprawach robi sztukę, niż mówi/pisze bez zapuszczania się w grzęzawiska zwrotów pretensjonalnych a przede wszystkim mętnych, przybliżających do krawędzi krytycznej porażki – bo co właściwie znaczy fraza „uniwersalna energia duchowa”? Czym jest „wewnętrzny wymiar Życia”? 
Cieszę się, że ktoś wziął na siebie wyartykułowanie tych słów, bo inaczej sam musiałabym napisać coś podobnego. Jakby to nie było kłopotliwe, o takie właśnie sprawy w gruncie rzeczy u Slezkina chodzi. 
*
Wystawa „Nic mi się nie śniło” jest swego rodzaju raportem z ostatnich kilku lat malarskiej praktyki Slezkina. Ten pokaz to nielinearna opowieść zbudowana z obrazów i prac na papierze, a zarazem szkic do mapy aktualnych poszukiwań artysty. Te zaś są intensywne; za pracami pokazanymi w Wizytującej stoi bardzo obszerny dorobek, znajdujący się poza wystawą. 
Slezkin (rocznik 1960) to dziecko postmodernistyczno-punkowych lat 80. a także dziecko Warszawy, wreszcie artysta „odzyskany dla sztuki” z rynku reklamowego. Należy do tego pokolenia, które poniosła wysoka fala transformacji, które na tej fali poserfowało. Był w mediach, był przede wszystkim w reklamie, odnosił tam sukcesy. Niewielu artystów wraca z takiej podróży, ze świata, w którym kreacja staje się usługą, a podmiotem jest klient, do świata, w którym tworzenie jest poruszaniem się po nieznanych terytoriach, zwłaszcza, jak u Slezkina, pejzażach własnego doświadczenia („wewnętrznego Życia”). W takiej formule „klientem” okazuje się sam autor, napędzany potrzebą uzyskania (poprzez sztukę), głębszego dostępu do samego siebie. Slezkinowi udało się w zgiełkach „życia zewnętrznego” zachować umiejętność uprawiania tak pojętej sztuki, znajdowania artystycznych środków do uzyskiwania tego rodzaju dostępu. I mało tego, w ostatnich latach poszukiwania artysty tylko zyskały na intensywności; wystawa „Nic mi się nie śniło” pokazuje, że zmierzają także w coraz bardziej interesujących kierunkach. 
*
Jak wiadomo, Slezkin jest dziedzicem Odrobinii, imaginacyjnego (ale posiadającego swą fizyczną reprezentację) Imperium, które w 1947 roku, w zrujnowanej Warszawie, założył ojciec artysty, Bohdan Slezkin, wówczas jeszcze chłopiec. Odrobinia nawiązała stosunki, nie zawsze przyjazne ale ożywione, z innymi fikcyjnymi bytami państwowymi, powoływanymi w warszawskich mieszkaniach (i jeszcze bardziej we własnych głowach) przez kolegów Bohdana Slezkina. Zaczęła się „Gra w państwa”. To znana historia**, nie ma potrzeby wchodzić tu w jej szczegóły. Jeżeli o niej wspominam, to przede wszystkim po to, by na jej tle ukazać przez kontrast, jak malarskie przedsięwzięcia Slezkina wymykają się z (post)konceptualnej, dyskursywnej ramy, w której postrzegamy znaczną część powstającej obecnie sztuki. „Gra w państwa” była zabawą i, naturalnie, była także projektem politycznym, który dobrze konceptualizuje się na gruncie sztuki, co Michał Slezkin z powodzeniem uczynił. Tymczasem jego malarstwo, choć posiada z Odrobinią pewne nieoczywiste ale i nie zaprzeczalne obszary wspólne (świadectwo jednego z nich znalazło się na wystawie w Wizytującej), to generalnie powstaje poza rygorem „projektu”, a nawet częściowo poza dyskursem; stąd zresztą bierze się owa „kłopotliwość” w opisywaniu, o której wspominał/a cytowana/ny, nieznana/ny autor/ka. 
Wkraczając na terytorium malarstwa Slezkina, musimy się pogodzić z tym, że będzie tu więcej mroku niż światła. Musimy też przystać na to, że choć artysta jest interesującym kolorystą (warto na ten aspekt zwrócić uwagę w Wizytującej, oglądając na przykład obrazy z cyklu Age of Fear), to najwięcej będzie w tym malarstwie czerni. Więcej będzie także treści niż formy, zaś treść przybierać będzie formę materii malarskiej, zwłaszcza czerni, w której gubi się przedstawienie, zaciera się czytelność przedmiotu – lub przeciwnie: czerni, z której ów przedmiot się wyłania, jeszcze na granicy rozpoznawalności, ale już przeczuwalny. 
Są motywy, którym Slezkin pozostaje wierny przez długie lata (lub, które nawiedzają go długo, domagając się, by zgłębiać je i zajmować się nimi wciąż od nowa). Najstarsze z nich, jak forma czarnego ramienia, która swego czasu została zatopiona w karmazynowym monolicie „Jeden / The One”, sięgają swoim korzeniami lat 80. Aktualne prace artysta organizuje w cykle, będące swego rodzaju typologiami egzystencjalnych problemów podejmowanych w przestrzeni malarstwa. Wystawa w Wizytującej nie odtwarza tego porządku; obrazy pochodzą z różnych serii, pokaz nastawiony jest na szukanie rozwijającej się między wierszami poszczególnych cykli metanarracji. Wśród serii Slezkina są takie, które rzucają światło na kierunki jego peregrynacji poprzez odwołania do przeżytych przez artystę rzeczywistości zapośredniczonych – sztuki, filmów, również miejsc i historii. Na przykład w cyklu Pop&covers Slezkin przepracowuje obrazy, od których być może nie potrafi, a już na pewno nie chce się uwolnić, lecz przeciwnie, pragnie wejść głębiej w ustanowioną przez nie rzeczywistość, nawet jeżeli leży ona blisko egzystencjalnego „jądra ciemności”. Salome niosąca na tacy głowę Jana Chrzciciela z Guido Reniego, obcięta głowa Meduzy z Carravaggia, malarstwo Andrei del Sarto, demoniczne kozły z Sabatu Goyi, jego ludożerczy Saturn, fantazje Meliesa, Zaklinaczka węży Rousseau (w wyjątkowo mrocznych interpretacjach) – te i inne cytaty szkicują zarys obszaru, który Slezkin decyduje się eksplorować. W zbiorze Storytelling przenosi się do kina. Maluje kadry z ważnych dla siebie filmów; szczególnie często wraca do Blue Velvet, i Czasu apokalipsy, w którego finale Brando powtarzał za Conradem: „horror, horror”. To horror, bez zmierzenia się z którym niemożliwe jest zapewne pełne przeniknięcie własnego doświadczenia i egzystencji. Można szukać go w cudzych snach (sztuce, filmach) i Slezkin to czyni. Można go także szukać w ciemnych miejscach pod mostami lub w ślepych tunelach paryskiego metra (co artysta robi również). Na wystawie w Wizytującej Slezkin korzysta jednak przede wszystkim (choć nie wyłącznie) ze snów własnych. Namalowane na ich podstawie obrazy należą do najbardziej niejasnych i zarazem najbardziej przekonujących. W niektórych materia malarska (czerń), jakby wymykała się spod kontroli, niemal zupełnie opanowując powierzchnię płótna, sprawiając, że raczej przeczuwamy niż widzimy istotę przedstawienia (ale przecież jesteśmy w stanie o wiele więcej przeczuć niż zobaczyć). Są też prace, które przypominają dzieła kaligrafii, kreślone nieznanym alfabetem, służącym do przekazywania wiadomości, których nie dałoby się zapisać literami. Wystawę otwiera jednak obraz, w którym artysta mówi (pisze – a właściwie maluje) otwartym tekstem: „Nic mi się nie śniło”. Przewrotne wyznanie, ale przecież zgodne z prawdą; to nie jest tylko sen.

Stach Szabłowski

** P. publikacja pod redakcją Krzysztofa Gutfrańskiego „Stwórz sobie Państwo. Krótka historia Odrobinii 1945-2014”, BWA Zielona Góra, 2014